
Bobby Fischer kontra reszta świata
Rozdział 1 Bobby Fischer w Upiornym Mieście
Komentarz tłumacza
Pod koniec czerwca 1972 roku Bobby Fischer przylatuje do Nowego Jorku z Los Angeles, dokąd się przeprowadził w roku 1968. Stara się odwlec wyjazd na mecz ze Spasskim.
Dogodnym pretekstem jest domaganie się trzydziestu procent zysków ze sprzedaży biletów wstępu na mecz. Organizatorzy odmawiają, ponieważ sprzedaż biletów wstępu ma przynajmniej częściowo pokryć koszty przeprowadzenia meczu.
Prawnik Fischera Andrew Davis wraz z grupą przyjaciół próbują przełamać opór Fischera i wreszcie wsadzić go do samolotu. Otwarcie meczu zaplanowano na 1 lipca, pierwsza partia ma się rozpocząć 2 lipca. Spasski i jego ludzie są już w Reykjaviku, przylecieli wcześniej, aby się zaaklimatyzować.
Obserwatorzy zadają sobie pytanie, dlaczego Fischer naraża mecz, który może mu przynieść ogromne pieniądze, spierając się o niewielką sumę ze sprzedaży biletów wstępu? Powody są dwa. Jeden kontrolowany przez Fischera, drugi poza jego kontrolą.
Pierwszy powód to świadoma taktyka narzucania swojej woli i wymuszania ustępstw, skierowana bezpośrednio w organizatorów, ale pośrednio działająca negatywnie na przeciwników. Fischer stosuje tę taktykę od wczesnej młodości i nauczył wszystkich, że nie toleruje żadnych kompromisów.
Drugim powodem są narastające niedomagania emocjonalne Fischera, jego lęk przed rozpoczęciem gry. Psychika Fischera coraz gorzej funkcjonuje, konieczny jest wielki wysiłek wielu osób i zastosowanie rozmaitych kruczków motywacyjnych, aby go skłonić do gry. W dodatku Fischer obiektywnie boi się Spasskiego, dotąd nie wygrał z nim żadnej partii, przegrał aż trzy.
Ubocznym skutkiem dziwactw Fischera i powodowanych przez niego skandali jest coraz większe zainteresowanie samym meczem i szachami w ogóle.
Fragmenty pierwszego rozdziału
***
Bobby Fischer i Anthony Saidy
Anthony Saidy wygląda jak szalony naukowiec z komiksu. Jego głowa jest szeroka w skroniach, zapadnięta z tyłu i pokryta granatowoczarnymi włosami. Jego nos to groźny hak, a oczy, koloru czarnej kawy, są wyłupiaste i błyszczą. Jest lekarzem, silnym szachistą (wygrał raz otwarte mistrzostwa Stanów Zjednoczonych) i autorem pierwszorzędnej książki o strategii szachowej. Jednak z chwilą, kiedy się odzywa, obnaża gorliwą potrzebę zadowalania innych.
– Tony ma instynkt ofiary – powiedział mi jeden z arcymistrzów. – On musi przegrywać.
Tak jak wielu przyjaciół Bobby’ego, Saidy przestaje być sobą w jego obecności. Podpiął swój wagonik do gwiazdy i boi się, że go ominie najważniejsza przejażdżka. Aby utrzymać przyjaźń, zgadza się ze wszystkim, co Bobby powie.
Saidy jest nowojorczykiem, poznał Bobby’ego, kiedy miał osiemnaście lat, a Bobby dwanaście. Akurat pracował w Los Angeles, kiedy Bobby pokazał się w Santa Monica. Saidy zaczął go odwiedzać co parę dni. W miarę jak zbliżała się data rozpoczęcia meczu, z przerażeniem patrzył na to, jak Bobby nie robi żadnych ruchów w kierunku Islandii. Tak więc w niedzielę 25 czerwca, w dzień, kiedy Bobby powinien był przybyć do Reykjaviku, Saidy zadzwonił i powiedział od niechcenia, że będzie leciał na wschód we wtorek, żeby zobaczyć się z ojcem. Czy Bobby nie chciałby może zabrać się z nim?
– Daj mi pomyśleć – odpowiedział Bobby.
Kiedy Saidy zadzwonił godzinę później, Bobby powiedział:
– Tak… Właściwie mógłbym. Fajnie mieć towarzystwo w podróży.
Saidy miał dziwne uczucie, że gdyby wtedy nie zatelefonował, Bobby by się nie ruszył z Kalifornii.
***
Charakterystyka Bobby’ego Fischera
Opalony, pełen wigoru młody mężczyzna, który wszedł na pokład samolotu w Los Angeles, wyróżniałby się w każdej grupie ludzi. Bobby jest wysoki i szeroki w ramionach. Ma atrakcyjną twarz o wyraźnych, męskich rysach. Ale kiedy się popatrzy drugi raz, wtedy to pozytywne całościowo wrażenie rozpada się na szereg niepasujących do siebie kawałków. Jego głowa, na przykład. Ten zdumiewający mózg ulokowany jest w małej, owalnej czaszce, która niewiele wystaje ponad uszy. Niskie czoło sprawia, że szczęka wydaje się tym większa, pod pewnym kątem prawie neandertalska. Kiedy czuje się słaby albo nie jest pewny siebie, Bobby przypomina naćpanego dzieciaka, którego Jerry Lewis lubił portretować. Jednak ma w sobie coś niebezpiecznego. Kiedy jest zły albo pewny siebie, jego twarz jest czujna, ale bezmyślna. Jest to twarz dużego, dzikiego zwierzęcia, które poluje, żeby przeżyć. Bobby ma oczy tygrysa, z tym samym żółtozielonym spokojem i przerażającą pustką. Kiedy się śmieje, jego szerokie usta o pełnych wargach otwierają się w radosną jaskinię wypełnioną białymi zębami. Większość jego mimiki to rudymentarne wyrazy strachu, gniewu, zadowolenia, bólu, podejrzenia, zainteresowania, wszystkich tych emocji, które może odczuwać człowiek lub zwierzę bez poczucia bliskości do jakiegokolwiek innego człowieka lub zwierzęcia. Rzadko widziałem na jego twarzy współczucie, zachętę, uznanie, humor, czułość, swawolność. Nigdy nie dostrzegłem miłości.
Bobby nosi garnitur prawie tak samo naturalnie, jak pyton nosi krawat. Ma metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, waży osiemdziesiąt pięć kilogramów, a jego wywatowana marynarka sprawia, że ramiona wydają się tak szerokie, że głowa wygląda „niczym ziarnko grochu na linijce”, jak ktoś się wyraził. Jego tułów jest zwiotczały, ramiona i barki dziewczęco miękkie. Ale biodra i uda są mocne, ruchy energiczne, czasami komicznie niezgrabne. Bobby chodzi dwa razy szybciej niż przeciętny człowiek, ale chodzi tak, jak kura biega, i ta kura ledwo mieści się w drzwiach. Idzie z głową podaną do przodu, na szeroko rozstawionych stopach, których czubki zwrócone są do wewnątrz, ramiona podskakują, łokcie wystają na boki, palce pstrykają. Ze wzrokiem wpatrzonym w punkt, który znajduje się w odległości mniej więcej pięciu kilometrów, trochę ponad głowami innych ludzi, Bobby prze przed siebie skroś najgęstszy tłum.
Bobby funkcjonuje jak twór Frankensteina, człowiek zrobiony z fragmentów połączonych drutami i ożywiony przez monstrualna wolę. Kiedy wola się wyczerpuje albo druty się krzyżują, Bobby nie potrafi wykonać najprostszych funkcji. Gdy traci zainteresowanie jakimś tokiem myślenia, jego nogi wysiadają i wlecze się w stronę łóżka jak starzec. Pewnego razu, kiedy zadałem mu pytanie w trakcie jedzenia, jego obwody tak się poplątały, że dźgnął się widelcem w policzek.
Wygląda na to, że Bobby potrafi utrzymać w głowie nie więcej niż jedną myśl jednocześnie i to w dodatku prostą. Mówi zdaniami pojedynczymi, które prowadzą go tam, dokąd zmierza, jak kamienie do przechodzenia przez rzekę. Jego głos jest płaski, monotonny, barwy asfaltu. Jest to głos człowieka, który udaje maszynę, żeby ludzie nie mogli go skrzywdzić. Ale Bobby jest zbyt witalny, żeby z powodzeniem udawać martwego. Od czasu do czasu ucieka w napady gniewu. I co noc ucieka w szachy. Gdy siedzi przy szachownicy, wielki niebezpieczny kot wchodzi w jego skórę. Jego klatka piersiowa się podnosi, zielone oczy płoną. Życie go przepełnia, wygląda dziko i pięknie. Rozwalony w fotelu, pełen leniwej mocy, oczy ma półprzymknięte i słucha szmeru poruszanych figur, tak jak tygrys leży i słucha szelestu kołyszących się trzcin.
***
Fischer, Hallowell i Saidy
Robert Haydock Hallowell kroczy przez życie raźnym krokiem jak święty Bernard przez zawieję śnieżną. Oczy ma błyszczące, głos czysty, uśmiech szeroki i serdeczny. Mierzy metr dziewięćdziesiąt, waży ponad sto kilogramów i w wieku trzydziestu czterech lat dysponuje tą samą bezkompromisową energią, która predestynowała go do zostania rezerwowym obrońcą w najgorszej drużynie Harvardu od czasów drugiej wojny światowej. Jest cenionym menedżerem, „dyrektorem nowych przedsięwzięć” w prywatnej mennicy Franklin Mint, z klasycznym wykształceniem i pięknym, soczystym sposobem wyrażania się. Hallowell poznał Bobby’ego w roku 1965, kiedy nadzorował wydanie książki „Bobby Fischer uczy grać w szachy” przez firmę Xerox Corporation. W tym samym czasie spotkał Andrew Davisa i został jego przyjacielem i klientem.
Kiedy Hallowell pojawił się w Klubie Yale w ten rozstrzygający czwartkowy ranek, wpadł w sam środek kryzysu. Opowieść o przepychance w drzwiach znalazła się na drutach przed jedenastą i za parę godzin połowa nowojorskich reporterów miała się tam zwalić. Bobby’ego trzeba było stamtąd szybko ewakuować. Z tym że tamten brytyjski dziennikarz, a z nim jeszcze fotoreporter, patrolowali lobby jak ogary pod drzewem, na którym siedzi pantera. Hallowell, Saidy i Hochstetter wymyślili plan i Hallowell pojechał windą do pokoju 1003.
Bobby otworzył drzwi podejrzliwie. Miał twarz napuchłą od snu i był w bokserkach.
– O, cześć Bob! Wchodź.
Wciąż oburzony próbą włamania się do jego pokoju, Bobby był zachwycony ideą ucieczki.
– Dobry pomysł! – powiedział, szczerząc zęby.
Obiecał, że się przygotuje, ale kiedy dwie godziny później Hallowell i Saidy zajrzeli do niego, ciągle tłukł się po pokoju w gaciach. Podczas gdy Bobby guzdrał się niczym dziewięciolatek w szkolny ranek, Hallowell, Saidy i Beers siedzieli w tym małym pokoiku jak szesnaście klaunów w budce telefonicznej. Wreszcie koło drugiej po południu plan ucieczki wystartował.
Saidy zjechał windą na parter. Brytyjskiego dziennikarza już nie było, ale fotoreporter nadał tam czatował. Wtedy Saidy powiedział głośno do Hochstettera:
– On nie chce opuścić pokoju. Idziemy stąd.
I poszli. Fotoreporter poczuł w przynęcie trutkę i pobiegł sprawdzić tylne wyjście. Przybiegł akurat w chwili, gdy tylne drzwi się otworzyły i ukazali się Bobby, Hallowell i Beers. Fotoreporter zaznajomił się z Bobbym parę tygodni wcześniej, więc kiedy Hallowell kazał mu spieprzać, zwrócił się do Bobby’ego z błagalnym pytaniem:
– Bobby, naprawdę chcesz, żebym sobie poszedł?
Bobby się nie odezwał. Fotoreporter odszedł, kierując się na wschód Czterdziestą Czwartą Ulicą. Bobby poszedł w kierunku zachodnim. Nagle fotoreporter zmienił kurs o sto osiemdziesiąt stopni, biegiem wyprzedził Bobby’ego i zaczął pstrykać zdjęcia.
– Tak mi się odpłacasz za to, co dla ciebie zrobiłem w Grossingerze? – Bobby powiedział ze złością.
– Przepraszam, Bobby. Ale ja muszę.
Wtedy Bobby, jak wspomina Hallowell, „obrócił się na pięcie i popędził w przeciwnym kierunku jak ptak o wielkim zadzie”. Skręcił na rogu i pełnym pędem pobiegł na południe przez dwie przecznice, uskakując przed samochodami i strasząc przechodniów. Za nim ruszyli, unosząc wysoko kolana, Hallowell i Beers.
Przy Czterdziestej Drugiej wszyscy się zatrzymali. Hallowell i Beers dyszeli, próbując złapać powietrze. Bobby nadal miał pełno pary w płucach. Obejrzeli się. Żadnego fotoreportera. Uśmiech rozlał się po twarzy Bobby’ego.
– Ale mu pokazałem, co? Ha! Ha! Ha!
Hallowell śmiał się z nim. Nie mógł wiedzieć, że motyw ucieczki, który właśnie się wyłonił, przez następne dwanaście godzin będzie prześladować ich przedsięwzięcie niczym zimny wiatr.
***
Fischer i Dubinsky
Następnym problemem był Dubinsky. Po jednym popołudniu spędzonym w towarzystwie Bobby’ego zdecydował, że jego klient ma „przepuklinę w głowie”. Był również zbulwersowany zachowaniem przyjaciół Bobby’ego.
– Traktowali go jak jakiegoś idiotycznego króla. Mówię panu, to było obrzydliwe, jak ci wykształceni ludzie włazili mu w dupę.
Kiedy Bobby i jego entourage zatrzymali się na lunch w barze Horn & Hardart ma Szóstej Alei, Dubinsky skorzystał z okazji, żeby skoczyć na zwykłego sandwicha.
Bobby wydawał się zadowolony w barze – zwykle jest, kiedy je – ale Unbelievable Syms był porażką. Dubinsky polecił ten sklep jako świetne miejsce na kupno garnituru.
– Dwieście dolców to tam dziewięćdziesiąt!
Po jakichś dziesięciu minutach Bobby wyszedł.
– Mają za mały wybór – powiedział.
Dubinsky wątpił. W drodze do Barneya, sklepu odzieżowego przy Siódmej Alei i Siedemnastej Ulicy, syknął na Hallowella za upuszczenie popiołu z papierosa na jego dywanik. Potem zadzwonił do sprzedawcy u Symsa i przekonał się, że Bobby stamtąd wyszedł, bo myślał, że Dubinsky’emu odpalają dolę za naganianie klientów. „A to”, jak to zgrabnie ujął Hochstetter, „rozpoczęło pojedynek w szczaniu na odległość”.
Bobby kupił trzy drogie garnitury u Barneya i kazał się wieźć jeszcze dalej od centrum, bo chciał kupić telewizor Sony i zegar cyfrowy. Zacisnąwszy zęby, Dubinsky posłuchał. Tymczasem humor Bobby’ego z każdą chwilą kwaśniał. Powiedział Saidy’emu, że na pewno nie pojedzie do Islandii. Kontrakt nie był dobry, a poza tym za dużo było jeszcze do zrobienia.
Saidy tylko zamruczał wyrozumiale. „Sądził, że lepiej zjechać razem z Bobbym kolejką w dół” – Hollowell mi powiedział – „a potem pomóc mu wysiąść, kiedy kolejka pojedzie w górę. Ale to często brzmiało jak przypodchlebianie się”. Hallowell i Hochstetter uderzyli do Bobby’ego z mowami motywującymi. W odpowiedzi Bobby wydał dźwięk, który można było zinterpretować jako „mm” albo „nn”.
Wszyscy mieli poczucie znajdowania się w sytuacji awaryjnej. Hochstetter wyrwał się na chwilę, żeby coś załatwić i wykonał rozpaczliwy telefon do swojego brata, który pracował w lobbingu filmowym w Waszyngtonie, błagając go, żeby spróbował namówić wiceprezydenta Agnew Spiro, ulubionego polityka Bobby’ego, aby wysłał do Bobby’ego telegram z życzeniami powodzenia. Brat Hochstettera próbował, ale Agnew był nieosiągalny.
Trochę później Hallowell udał się do Klubu Yale, żeby wymeldować Bobby’ego i zabrać jego bagaże. Bobby wozi ze sobą ogromne plastikowe walizy, które wyglądają jak opiekane skrzynie na pianino, więc ich dźwiganie było drugą nieoczekiwaną zaprawą fizyczną Hallowella tego dnia. Dubinsky zawiózł Bobby’ego, Saidy’ego i Hochstettera na Upper East Side, gdzie Bobby zostawił jakieś ubrania u przyjaciela. Bobby wyszedł od niego, niosąc walizkę, której rączka nie chciała się trzymać. „A wtedy” – opowiadał Hochstetter – „zaczęła się komedia Macka Senneta”.
Będąc w zasadzie człowiekiem towarzyskim, Dubinsky upatrywał okazji, żeby poprawić relacje z Bobbym.
– Naprawię to – zaproponował, wychodząc naprzód.
– Tego nie da się naprawić – powiedział Bobby poirytowanym tonem.
– Wszystko da się naprawić – odpowiedział Dubinsky i zabrał się do rzeczy.
Kiedy rączka została z powrotem przymocowana, Dubinsky cofnął się i zamaszystym gestem wskazał na swoją robotę.
Bobby podniósł walizkę i rączka odpadła.
– Nie mówiłem? – zapytał Bobby szyderczo.
To był ostatni raz tego dnia, kiedy Dubinsky miał dla kogokolwiek dobre słowo.
Krótko po 6.30, kiedy Davis był w trakcie czytania umowy ze Steinem, starając się go przekonać do jej podpisania, mimo że Bobby może ją odrzucić, odebrał pełen udręki telefon od kogoś z kompanii Bobby’ego.
– Niech pan szybko przyjeżdża. Nie wiemy, jak długo jeszcze zdołamy go utrzymać.
– Natychmiast zawieźcie go do mnie – odpowiedział Davis spokojnie. – Zaraz tam będę.